Późnego popołudnia, w niedzielę 6 lipca 2015 roku staliśmy na pokładzie promu płynącego z Ȃ do Bodø delektując się nieograniczonym widokiem morza aż po horyzont. Zwiedziliśmy już prom z jego korytarzami doświetlanymi bulajami, sklepem bezcłowym, barem i restauracją. Zatrzymaliśmy się przy automatach z grami i wielkimi ekranami telewizorów. Ostatecznie, ulegając miarowemu kołysaniu zajęliśmy miejsca w wygodnych fotelach, tuż obok panoramicznych okien z perspektywą na bezkres wody. Życzliwy Morfeusz zaopiekował się nami. Około osiemnastej dzwonki poderwały pasażerów; błyskawicznie utworzyła się kolejka do wind i schodów do ładowni. Zgrzyty łańcuchów i po kolei wyjechaliśmy na przystań w Bodø. Słońce oślepiało. Miasteczko trochę nas zaskoczyło infrastrukturą: wysokie bloki mieszkalne, markety z rozległymi parkingami, jakieś wytwórnie i magazyny, przestrzenne węzły komunikacyjne z sygnalizacją świetlną.
Po widokach oszałamiającej przyrody, które podziwialiśmy na Lofotach, był to smutny powrót do komercyjnej cywilizacji. Dotarliśmy do zakładu Bill & Transmision przy Old Highway 6, gdzie spodziewaliśmy się pomocy w uzdrowieniu naszego motocykla, niestety - czynny do 16.oo. Przymusowy nocleg w mieście, bo nawet gdybyśmy mogli wykonać naprawę sami, potrzebowaliśmy nowego łożyska, a sklepu motoryzacyjnego nie znaleźliśmy. Za to w markecie chcieliśmy uzupełnić zapas wody rozmownej, która skończyła się na Lofotach. W Norwegii alkohol jest produktem reglamentowanym i można go kupić wyłącznie w licencjonowanych sklepach po ukończeniu 20 roku życia. Wyjątkiem jest niskoprocentowe piwo, które można kupić w supermarkecie po skończeniu 18 lat. Alkohol, nawet dla Norwegów jest bardzo drogi, ale radzą sobie z tym problemem wyrabiając domowym sposobem własne trunki. Pewnie stąd pierwszym produktem na liście zabronionych do wwozu do Norwegii są … ziemniaki! W markecie było tylko piwo. Niepocieszeni przejechaliśmy kilka przecznic, zakrętów i dotarliśmy do tzw. Bratten aktivitetspark – wzgórza rekreacyjnego. Zobaczyliśmy domki z kominkiem i drewnem na ognisko, półotwarte altanki, jakieś hangary, wiaty, place zabaw i trawiasto piaszczyste padoki dla koni, czy kładów, a dalej rozległa promenada z romantycznymi ławeczkami nad srebrzącą się w promieniach słońca zatoką. Kompozycję uzupełniała porastająca skały, trochę nierówna ściana lasu z dominacją jesionów i olszy. Właśnie te drzewa, według mitologii skandynawskiej, to protoplaści wikingów - bogowie z jesionu ukształtowali mężczyznę, a z olszy niewiastę. Zanim rozpakowaliśmy busa przyjechało kilku młodych motocyklistów, rozpalili ognisko w betonowym kręgu i dyskutowali nie zwracając na nas uwagi. Po godzinie zostaliśmy sami. Spędziliśmy tutaj miły wieczór, słońce nadal nie schodziło poniżej horyzontu, nad nami unosiły się olbrzymie ptaki. Rozpoznaliśmy bieliki. Rano sprawnie dotarliśmy do warsztatu. Właścicielem był sympatyczny Fin o posturze gladiatora, który od razu zrozumiał nasz problem, pokazał warsztat i kazał się rozgościć, sam pojechał kupić nam nowe łożysko, a kiedy go przywiózł zaprosił nas na kawę; obiecaliśmy, że ją wspólnie wypijemy. W czasie, kiedy Fin parzył kawę sprawnie zdemontowaliśmy koło i zanim wrócił - motorek był gotowy. Towarzyski właściciel nie mógł się nadziwić, nie chciał nas wypuścić, oferował nawet pracę mechaników i cały czas opowiadał historię swojego zamiłowania do stojących na placu Chevroletów i Cadillaców. Podziwialiśmy te motoryzacyjne cacka. Chętnie zostalibyśmy dłużej, ale nasz plan przewidywał przejechanie jakichś 500 km, bo nasz klubowy Meteo znów ostrzegał: nadchodzi niż. Około jedenastej, już w komplecie motocykli ruszyliśmy w kierunku szwedzkiej granicy. Jechaliśmy wzdłuż wrzynającego się w ląd fiordu Skierstad; droga z jednej strony ograniczona skałą, z drugiej balustradą odgradzającą od zatoki; czasem mosty, czasem długie nasypy. Obserwując mijane siedliska mogliśmy potwierdzić, że Norwegowie to naród niezwykle czysty i schludny. Nawet małe osady wzdłuż fiordu sprawiały wrażenie bajkowych: kolorowe domki, jakieś żywopłoty sadzone, czy naturalne, ale bardzo uporządkowane; wspaniała sceneria dostępna na wyciągnięcie ręki. Zatankowaliśmy na stacji paliw w Røkland, potem jeszcze kilkanaście kilometrów po E 6 i za Storjardem skręciliśmy na malowniczą Rv 77. Trasa to niezwykła, bo prowadziła przez północną otulinę parku narodowego - Saltfjellet-Svartisen, którego charakterystyczną cechą jest alpejski pejzaż z polodowcowymi, obficie zalesionymi dolinami. Jechaliśmy bardzo wolno, droga wąska i kręta z widocznymi przepaściami. W takim otoczeniu dzieło człowieka spychane jest nieustannie w cień przez wszechpotężne siły, nadal dzikiej natury. Wyobraźnia sama tworzyła obrazy. Pewnie tutaj, w głębiach lasów, mieszkały uwodzicielskie huldry – według norweskich ludowych wierzeń - piękne dziewczyny z krowimi ogonami, czyhające na mężczyzn aby ich uwieść. Kiedy miłość okazywała się prawdziwa, a zaślubin dokonano w kościele, zły czar pryskał, ogon odpadał, a ze związku rodziły się już niemagiczne dzieci. Jechaliśmy wzdłuż zbocza oglądając za balustradą wierzchołki drzew. Przy drodze zatrzymał się łoś spoglądając na nas bez strachu. To jest właśnie ewenement Norwegii - z pozoru niegościnna, surowa i tajemnicza, za chwilę porywa ukrytym pięknem, które na długo pozostaje w pamięci.
Przekroczyliśmy norwesko - szwedzką granicę. Droga Rv 77 miała teraz numer 95, przejechaliśmy obok znaku - Sverige. Krajobraz się zmienił, wjechaliśmy na płaskowyż z charakterystycznymi dla górskiej tundry mchami, porostami, trawami i krzaczkami. Mimo, że był lipiec w wielu miejscach zalegał śnieg. Żadnych śladów ludzkiej działalności. Kilka rozlewisk, mostów i około piętnastej zatrzymaliśmy się na odpoczynek i posiłek w środku koła podbiegunowego, przy campingu Polcirkeln. Tam poznaliśmy dwóch niemieckich motocyklistów z Drezna, którzy powracali z Nordkapp. Ruszyliśmy dalej w kierunku Zatoki Botnickiej przez Skellefteå. Około osiemnastej zaczęło padać i mimo, że deszcz nie był rzęsisty, to jednak wilgoć nas męczyła. Zdecydowaliśmy się na nocleg. Jakiś kilometr od trasy znaleźliśmy obszerny camping nad zatoką z drewnianymi domkami: łazienki z gorącą wodą i elektrycznymi suszarkami. Relaks był nam potrzebny, a panowie go kontynuowali o brzasku podczas wędkowania. Szwedzkie ryby wykazały się nieostrożną ciekawością, więc połów się udał. Rano uciekając przed deszczem zwinęliśmy bagaże i ruszyliśmy w trasę. Po dziewiątej, przez godzinę, lało nieprzyjemnie, a potem znów słoneczko. Śniadanie na parkingu: smażone ryby z cytryną. Ruszyliśmy dalej, by dla relaksu zatrzymać się nad jeziorem Måssjön. Wtedy zdecydowaliśmy, że noc spędzimy nad Zatoką Botnicką. Jeszcze jakieś trzysta kilometrów i zjechaliśmy z trasy do parku narodowego, wąską drogą wśród skał i wąwozów. Pokonaliśmy jakieś zjazdy i wyjazdy na górki, rozlewiska, mokradła. Znaleźliśmy piękne miejsce nad zatoką, z pozwoleniem na kąpiel i wędkowanie. Plaża wyposażona w łódkę i koło ratunkowe. W zaciszu drzew stoły z ławkami, przebieralnia z umywalniami i bieżąca woda. Całość bardzo schludna i miła dla oka. Szkoda tylko, że siąpiący sporadycznie deszcz zakłócał naszą radość. Rano ruszyliśmy do Sztokholmu, to jakieś 550 km. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji paliw, obok stylowej restauracji pod niezwykłym (w tej okolicy) rozłożystym dębem. Miejsce piękne, z zejściem do jeziora, jakieś mini zoo z cietrzewiami, kurami, królikami i kozami. Zapach smażonej ryby magnetyzował. Usiłowaliśmy dogadać się z obsługą, ale i tak podano nie to danie, które chcieliśmy zjeść. W krótkim czasie zabrakło wolnych miejsc, pewnie inni też mieli wrażliwe powonienie. Dalej jechaliśmy w skupieniu, na wielu odcinkach droga mokra, albo „rzucało żabami”. Przed Sztokholmem wyhamował nas prawie godzinny korek. Ze względu na busa pokornie przyglądaliśmy się temu obłędnemu widokowi – zastygła motoryzacja i to jednocześnie na kilku pasach.
W stolicy Szwecji kiedyś byliśmy, więc sprawnie przejechaliśmy przez centrum, by zatrzymać się przy parku, naprzeciwko Opery Królewskiej. Postój w centrum Sztokholmu jest obwarowany zakazami, ale nas nie spotkały żadne sankcje. Udało nam się przejść do położonej na wyspie Starówki, stoi tam dawna twierdza, przebudowana w XVIII wieku na pałac w stylu baroku rzymskiego - obecnie oficjalna rezydencja królewska, a obok niej -miejski ratusz, w którym odbywają się przyjęcia na cześć laureatów Nagrody Nobla, dalej muzeum tego uczonego. Spacerkiem, wzdłuż bulwaru, popatrzyliśmy na budynek Parlamentu, mostem Norrbro przeszliśmy pod pałac Rosenbad - miejsce pracy premiera Szwecji, a przy nim, przycupnięty pod ścianą, wzruszający pomnik Ubogiej (bezdomnej) Lisicy. Szwedzi szczycą się najniższym poziomem ubóstwa w Europie! Pokręciliśmy się po nabrzeżu. Szkoda, że nie był to sierpień, bo pod koniec lata obchodzi się tutaj hucznie Święto Raków. Może jednak przyjedziemy? Przy okazji robiliśmy smutne porównania z Warszawą; no cóż, Sztokholm nowoczesnością wyróżnia się wśród stolic i nie tylko tym, że ma – zaledwie! - 90 stacji metra. Było późno. Wsiedliśmy na motorki i ulicą obok Pałacu, pomnika króla Gustawa III, zerkając na królewskie żaglowce przy nabrzeżu - przejechaliśmy na drugą stronę wyspy. Znów zaczęło padać.
Wyjechaliśmy z miasta kierując się ku granicy z Danią. Po kilkudziesięciu kilometrach w deszczu stwierdziliśmy, że dalsza podróż nie ma sensu. Zjechaliśmy na camping Farstanäs Havsbad w Järna. Suchy domek, wygodna kuchnia i dużo czasu dla siebie pozwoliły nam odzyskać dobry humor. Rankiem ruszyliśmy po E4, a potem wzdłuż wybrzeża Bałtyku – E 22. Trasa bardzo ciekawa, zróżnicowana. Sprawnie dojechaliśmy do Karlskrony - miasta położonego na trzydziestu wyspach. Zatrzymaliśmy się na obrzeżach, na przytulnym polu namiotowym. Bus na parkingu, a my motorkami zwiedziliśmy Karlskronę - 30 000 mieszkańców, jedyne barokowe miasto w Szwecji i jedyna baza marynarki wojennej. Ciekawostką jest, że miasto w ogóle zostało założone w 1680 roku dla celów militarnych i było w całości własnością wojska. Cywile zamieszkali tutaj dopiero w latach 80 XX wieku, w tym spora grupa Polaków, którzy z uśmiechem mówią, że tam gdzie da się żyć, tam Polacy jadą po normalność. Dziś Karlskrona jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zwiedziliśmy Starówkę, port i Muzeum Marynarki Wojennej. Ogromne, przeszklone sale pozwalały na podziwianie eksponatów nawet z zewnątrz, w tym rzeźb, które swego czasu zdobiły dzioby wielkich galeonów. Wizyta w markecie zakończyła się doświadczeniem, że w Szwecji (podobnie jak w Norwegii) można kupić wyłącznie alkohol do 3,5 procent (piwo), a mocniejsze trunki, jedynie przez sześć dni w tygodniu - w 426 punktach w całej Szwecji tzw. Systembolaget. W małych miastach pracuje około 500 agentów tej sieci. Wróciliśmy do busa, spędziliśmy ciepły, relaksujący wieczór. Nasz plan na sobotę obejmował dojazd do Kopenhagi. Obudziło nas słoneczko, więc świat od razu wydał się ciekawszy; mimo dwóch tygodni w drodze, nie czuliśmy zmęczenia. Zjechaliśmy z trasy 28 na: 27/E22, a potem obwodnicą Malmo na E6 i E 20. Czekało na nadzwyczajne doświadczenie: przejazd nad cieśniną Sund prawie ośmiokilometrowym mostem wantowym Öresundsbron, oddanym do użytku w 2000 r. i leżącym w granicach Szwecji i Danii. Jest to najdłuższy na świecie most łączący dwa państwa. Dojazd do samego mostu szczelnie osłonięty wałem i roślinnością, tylko znaki informacyjne i ograniczanie szybkości przepowiadały zmiany w ruchu. Wjechaliśmy na rozległy plac z bramkami - typowy widok jak na płatnej autostradzie, jeszcze parking za bramkami i wjechaliśmy na długi nasyp. Mieliśmy słoneczną pogodę, nie wiało, więc przejazd motocyklem odbywał się bez zakłóceń równowagi. Szkoda, że masywne balustrady tuż na wysokości wzroku motocyklisty uniemożliwiały podziwianie bliższej przestrzeni. Pomiędzy dwoma kierunkami drogi lampy uliczne, a my – trochę zahipnotyzowani - wypatrywaliśmy wysokich pylonów. W końcu wjechaliśmy w ich zasięg: most wantowy w systemie harfowym (dwa przeciwległe pylony z równo rozłożonymi stalowymi wantami). Jazda taką trasą to właśnie to, co motocykliści nazywają podróżą dla przyjemności - droga jest celem. Skończyły się pylony, znów jechaliśmy po nasypie poprowadzonym po czterokilometrowej sztucznej wyspie Peberholm. Nawet nie wiedzieliśmy, w którym miejscu przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Danii, ale na pewno nasyp był już w granicach państwa duńskiego. Przyjemność z jazdy trwała. Najciekawsze było przed nami. Wiedzieliśmy, że będziemy jechali pod morzem! Czy to będzie tak jak w oceanarium - obok woda, a my bezpiecznie i sucho w tunelu? Nasyp miejscami miał całkiem sporą szerokość, porośnięty jakimiś krzaczkami, czasem wyłaniały się z wody olbrzymie głazy. Tablice nad trasą informowały, że jesteśmy na kierunku do Kopenhagi. Teren wokół równomiernie się podnosił i wjechaliśmy do… najnormalniejszego, betonowego tunelu. Nawet nie zdołaliśmy pożegnać wzrokiem wody. Trzy i pół kilometra i byliśmy po drugiej stronie cieśniny. Jednak most był bardziej ekscytujący! Cała przeprawa to prawie 16 km. Dalej jechaliśmy sprawnie; ruch duży, olbrzymia tablica informacyjna o możliwych kierunkach. Nie zdołaliśmy w ruchu zmienić pasa i zostaliśmy na E 20. Żegnaj Kopenhago! - musielibyśmy zawracać. Szybka łączność bluetooth i zdecydowaliśmy się jechać prosto do Haderslev w południowej Danii. W planie naszego rajdu uwzględnialiśmy wizytę u ks. Jana - duszpasterza parafii rzymskokatolickiej - szanowanego w środowisku motocyklistów, pasjonata i motocyklistę. Przejazd przez Danię był bardzo sprawny, cały czas jechaliśmy E 20. Jakieś 100 km od Kopenhagi, w miasteczku Hallsskov na wyspie Korsør (Zelandia) wjechaliśmy znów na piękną, kilkunastokilometrową (13 401 m) przeprawę mostową przez Wielki Bełt, która prowadzi na półwysep Nyborg (Fionie). Ten kompleks przeprawy składa się z trzech mostów: wschodniego i zachodniego - mostów drogowych i zachodniego mostu kolejowego. Część linii kolejowej przez cieśninę biegnie tunelem. Na środku cieśniny leży wysepka Sprogø, która umożliwiła budowę mostów. Wschodnia część Storebæltsbroen jest najdłuższym mostem wiszącym w Europie i trzecim, co do długości, mostem wiszącym na świecie. Przejazd mostem wprawił nas w zachwyt, tym bardziej, że mieliśmy znakomitą przejrzystość powietrza. Tego dnia pokonaliśmy prawie 550 km. Szczęśliwie dla nas - Gospodarz był na plebanii w Haderslev. Wieczorne Polaków rozmowy uzmysłowiły nam, że coraz częściej podróżujemy w pośpiechu i „po coś”, zapominając, że najważniejszy jest powrót do korzeni – spotkanie z drugim człowiekiem. Postanowiliśmy zwiedzić miasto wieczorem. Na ulicach małomiasteczkowa senność, w pubie niewielu gości. Nasze wejście nie zwróciło niczyjej uwagi, za to naszą – sporych rozmiarów drewniany kloc. W pewnej chwili od stolika wstał rosły gość i jednym uderzeniem młota wbił stojący gwóźdź aż po główkę. To dopiero sposób na rozładowanie emocji! Sami spróbowaliśmy tej metody, efekt - taki sobie. Koniecznie trzeba poćwiczyć. Siedzieliśmy tam trochę, chociaż konsumpcja w tak wyciszonym pubie nie nastrajała towarzysko. Grzecznie opuściliśmy lokal.
W niedzielny poranek Gospodarz pożegnał się z nami wcześnie - obowiązki w sąsiedniej parafii, za to my spokojnie omówiliśmy trasę do Schleswigu. To jakieś 100 km. Rekreacyjnym tempem dojechaliśmy do zamku Gottorf w Schleswigu. Zwiedzanie nas wciągnęło, a potem jeszcze Państwowe Muzeum Archeologiczne. Popołudnie przeznaczyliśmy na leniuchowanie przy barze nad zatoką. Słoneczna pogoda nam sprzyjała. W godzinach wieczornych dojechaliśmy do Hamburga, na nocleg u zaprzyjaźnionej rodziny. Byliśmy za wcześnie, bo dopiero we wtorek mieliśmy się spotkać w Berlinie z francuskimi motocyklistami, którzy przyjeżdżali na nasz zlot Right Ridersów. Nie wszyscy mieli ochotę na spacer po Hamburgu. W drodze powrotnej jeszcze wizyta w Berlinie i nocleg w niemieckim hotelu i znów – witaj Polsko!
Kończące nasz rajd po Skandynawii dwa ostatnie dni nie miały już wiele wspólnego z survivalową przygodą. Za nami, w odległej Skandynawii została kraina tajemnicza, która oczarowała nas pięknymi krajobrazami i wspaniałą przyrodą. Już wtedy wiedzieliśmy, że będziemy tęsknić i na pewno chcemy ponownie tam pojechać. Bo taka właśnie jest Skandynawia - wzmaga apetyt na przygodę z motocyklem.