Z płaskowyżu Nordkapp wyjeżdżaliśmy z satysfakcją spełnienia kolejnego marzenia motocyklisty. Patrzyliśmy na mapę z niedowierzaniem; na 71 stopniu szerokości geograficznej północnej kontynent europejski styka się z surowym i pełnym dramaturgii Morzem Barentsa, a praktycznie nie jest tak odległy. Nasze przybycie na Nordkapp nie było trudne, bo najważniejsza była MOTYWACJA! Już Henry Ford głosił, że „Patrząc zawsze przed siebie, myśląc o tym, jak zrobić jeszcze więcej, osiągniemy stan umysłu, w którym nie ma rzeczy niemożliwych.” My tam dojechaliśmy 3 lipca 2015 roku! Zjeżdżając z płaskowyżu zatrzymaliśmy się zaraz za zakrętem, aby pożegnać renifery i w lipcu potarzać się w śniegu. To te plamy białego puchu widzieliśmy z parkingu.Odjeżdżaliśmy tą samą drogą, którą wjeżdżaliśmy, dopiero za podmorskim Nordkapp tunelem,
w Russenes skręciliśmy na stację paliw. Tankowanie do pełna, krótki odpoczynek i ruszyliśmy dalej przez Olderfjord na zachód - trasą E 6. Mieliśmy kolejny cel za kołem podbiegunowym, miejsce dla nas szczególne, oddalony o 800 km - Narvik na wybrzeżu Ofotfjordu. Droga w kierunku Alty biegła nieosłoniętym płaskowyżem wśród niskich skał i kosodrzewiny. Dopiero w okolicach Rafsbotn jechaliśmy znów wzdłuż fiordu z niezliczoną ilością łuków, zakrętów, momentami drogą wykutą w skale, odgrodzoną balustradą od stromego klifu. Uczucie przygnębienia nie mijało, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na rozbicie obozowiska. GPS wskazywał, że najbliżej jest camping Solvang, ale zrezygnowaliśmy, musielibyśmy „nadrobić” trasy i potem znów wracać do E 6, bo innego wyjazdu już nie było. W tym rejonie prawie wszystkie drogi na północ od E 6 kończą się na klifie fiordu. Przejechaliśmy obok rozległej polany z połyskującymi belami zrolowanej koszonej trawy. Widok w tym rejonie nietypowy, chociaż dostrzegliśmy, że traw i kwitnących ziół jakby przybyło, za to obrośnięte glonami, rachityczne drzewa sprawiały wrażenie wymarłych. Zatrzymaliśmy się nad zatoką, na utwardzonym parkingu z toaletą i kontenerem na śmieci. Z parkingu gruntowa dróżka prowadziła do popularnego w Norwegii drewnianego domku rekreacyjnego zwanego hytte. Na trasie spotykaliśmy sporo takich domków jak z obrazka,często żółtych lub rdzawoczerwonych ze stromymi dachami z szarej dachówki w rybią łuskę, czasem z kamiennego łupka, a czasem porośnięte murawą. Wiedzieliśmy, że są wyposażone w sprzęt gospodarstwa domowego, niezamknięte i kiedy nie ma gospodarzy można w nich gościnnie przenocować. To fantastyczna pomoc dla wędrowców poruszających się w trudnych warunkach za kołem podbiegunowym, dlatego domki te nie mają żadnych płotów. My nie mieliśmy odwagi sprawdzenia, czy domek jest dostępny. Naruszenie miru domowego byłoby nietaktem wobec tak życzliwych turystom Norwegów. Rozbiliśmy obóz poniżej parkingu, na łące otoczonej geometrycznym szpalerem karłowatych drzew i porośniętej… dziką plantacją, eterycznego szczypiorku wieloletniego. Smak kanapek z domowym smalczykiem posypanym obficie ekologicznym szczypiorkiem – niezapomniane uczucie. Na horyzoncie zbocze fiordu ograniczało zatokę. Próbowaliśmy się wykapać, ale zejście do wody zatarasowane olbrzymimi gnejsowymi płytami kwarcu, a głazy w zatoce pokryte niezliczoną ilością splątanych alg. To tam znaleźliśmy „wypreparowaną” morską wodą czaszkę renifera z częścią kręgów szyjnych. Korciło nas aby zabrać tak niezwykłą pamiątkę do klubu, ale obawialiśmy się konieczności dokumentowania miejsca znaleziska; w końcu renifery w Norwegii są otoczone szczególną pieczą. Za to na naszą łąkę przyszło zupełnie niepłochliwe stadko; oglądane „na wyciągnięcie ręki” robiły na nas wrażenie, a my im sesję fotograficzną. Rankiem Jurek zaskoczył wszystkich super śniadaniem - naleśniki z dżemem. Znów rozgorzała, rozpoczęta jeszcze w klubie dyskusja. Chodziło o przejechanie niezwykłej krajobrazowo Drogi Orłów i Trolli. Z Narviku to jakieś 1000 km, ale skoro tu jesteśmy… Burzliwa wymiana poglądów, przeliczanie czasu, przestrzeni i środków trwały do jedenastej. Nie doszliśmy do konsensusu. Prezydent zakończył dyskusję krótkim przypomnieniem: bieżącym celem jest Narvik, to 500 km!
Ruszyliśmy niesamowicie widokową trasą wijącą się wzdłuż fiordów, co powodowało, że raz stromy klif oglądaliśmy z jednej strony zatoki, niejako w perspektywie, by za moment jechać u jego podnóża oglądając drugą stronę fiordu.I przy tym te niesamowite wodospady, krótsze, dłuższe, dzielone na fragmenty – widoczne u szczytu, potem niknęły między skałami by znów wyłonić się poniżej. Usiłowaliśmy sobie wyobrazić żyjące w tej scenerii norweskie trolle i krasnoludy, ale szybka refleksja - to tylko stereotyp, bo kraina trolli to przecież jeszcze nie tutaj. Spokojnie jechaliśmy dalej, wyczuleni na renifery, o których słyszeliśmy, że mają w zwyczaju układania się na ciepłym o tej porze asfalcie. Nic takiego nas do tej pory nie spotkało, mimo, że zdarzało się im spokojnym truchtem przecinać naszą drogę. Gdzieś po 70 km zatrzymaliśmy się na przydrożnym bazarze. Typowa komercja z przewagą kiczu: jakieś swetry, wyroby ze skóry, wisiorki z drewna, lalki, maskotki, breloczki. Spotkaliśmy grupę polskich turystów, którzy autokarem jechali do Narviku. Krótki odpoczynek, kilka fotek, wymiana uścisków z upozowanym Eskimosem i dalej. W Burfjordzie zatankowaliśmy i zjedliśmy małe co nieco w Pa Taket Kafe. Ceny - razy cztery, a dania oceniane organoleptycznie - takie sobie. Do Narviku jeszcze 400 km. Skupieni wykorzystaliśmy na maxa dozwoloną prędkość. Byliśmy czujni, bo łatwo „zarobić” niezły mandat. Sporo tuneli, robiła wrażenie ich ilość i jakość. Z rzadka jechaliśmy po zużytej nawierzchni. Tuż przed Narvikiem jakieś gigantyczne roboty drogowe. My jechaliśmy malowniczą trasą wijącą się wzdłuż fiordu przez piękny most Rambaksbrua podtrzymywany dwoma masywnymi pylonami nad zatoką, ale najprawdopodobniej efektem tych robót będzie tunel skracający dojazd, bo jego czeluść już widać od strony Narviku. Miasto, mimo, że położone 240 km za kołem podbiegunowym bardzo przytulne. Po raz pierwszy od opuszczenia Helsinek zobaczyliśmy w przestrzeni publicznej kwiaty rabatowe i wiszące w donicach. Prawie w centrum miasta doki przeładunkowe. Przejeżdżaliśmy obok nabrzeży z suwnicami, dźwigami, taśmociągami. Znaczenie portu w Narwiku jako miejsca przeładunku rudy żelaza, sprowadzanej pociągiem z północnej Szwecji wynika z faktu, że nie zamarza w zimie. To efekt ciepłych prądów atlantyckich, będących przedłużeniem prądu zatokowego, przepływającego wzdłuż zachodniego wybrzeża Norwegii. Nam miasto wydawało się ciche i wyludnione, nawet nie zorientowaliśmy się, że do centrum dojechaliśmy po 23.oo. Nie odczuwaliśmy zmęczenia, bo cały czas świeciło słońce. Mały test z historii, trochę Google i przypomnieliśmy sobie, że Narwik został opanowany przez Niemców 9 kwietnia 1940 r., a 28 maja 1940 r. - na krótko - odbiły go jednostki francuskie, norweskie i Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich. W morskich operacjach brały udział polskie niszczyciele: "Burza", "Błyskawica" i "Grom" . To tutaj, 4 maja 1940 roku, w fiordzie Rombakken zatonął trafiony niemieckimi bombami lotniczymi niszczyciel "Grom". Zrobiliśmy kilka fotek; za późno aby docierać do innych pamiątkowych miejsc w okolicy. W samym centrum, w zwartej zabudowie miejskiej - muzeum upamiętniające tamte wydarzenia z polskimi napisami na frontonie – to były dla nas wzruszające akcenty. Na placu przed wejściem do muzeum czołg Hotchkiss H-39. Chcieliśmy zobaczyć jak kieruje się takim olbrzymem, ale właz zaspawany, więc pozostała tylko fotograficzna pamiątka. Wzruszyła nas kapliczka, którą Podhalańczycy upamiętnili swoich poległych kolegów. Dla nas, motocyklistów, ważna była sama obecność w tym miejscu, taki patriotyczny hołd Bohaterom. Cześć Ich pamięci!
Wyjechaliśmy z miasta tą samą drogą. Naszym celem był archipelag Lofotów, a właściwie jego cypel, maleńki port o najkrótszej nazwie – Ȃ. Zawróciliśmy wzdłuż fiordu do wiszącego na dwóch pylonach mostu i po drugiej stronie zatoki skierowaliśmy się na trasę E-10 imienia Króla Olafa. Po przejechaniu 550 metrowego tunelu Leirvik, zaczęliśmy się rozglądać za miejscem na nocleg. Przy drodze jakiś zakład z olbrzymim silosem; chyba na cement. Wokół zniszczona ziemia, jakieś nieużytki, szaro i smutno. Zaczął wiać ostry wiatr od zatoki. Nam mijał siódmy dzień w drodze, niedziela, pierwsza po północy. Dziwne, ale pomiar dobowy czasu w warunkach dnia polarnego jest czymś absolutnie umownym. Nawet nie odczuwaliśmy specjalnego zmęczenia. Wybraliśmy parking na cyplu, a właściwie uskoku klifu stromo opadającego do wody. Kąpiel w zatoce musiałaby być połączona ze wspinaczką, za to mieliśmy idealny taras widokowy z daleką perspektywą na fiordy. Na parkingu toaleta i kontener na śmieci. Motorki i bus na betonowej nawierzchni, nasz namiot na zielonej łączce oddzielonej od klifu pasem krzaczastej roślinności. Całą ekipą rozbijaliśmy namiot, bo porywisty wiatr podrywał konstrukcję. Zasnęliśmy kamiennym snem i nie obudziły nas ani przejeżdżające tuż obok samochody, ani Święty, który w niedzielny poranek postanowił zawrócić w kierunku Narviku do mijanego w nocy kościoła. Kiedy już powrócił do obozu z uznaniem przywitaliśmy Chrześcijanina. No cóż samotna wyprawa w poszukiwaniu sacrum skończyła się niepowodzeniem; obiekt nie był katolicki, a do tego zamknięty i chyba w ogóle nieczynny. Święty nie zweryfikował, ale prawdopodobnie był to jeden z najstarszych, unikalnych drewnianych stavkirke – budowanych bez użycia gwoździa pod koniec epoki wikingów kościołów z kunsztownymi zdobieniami. Harcerskie śniadanie i o dziesiątej ruszyliśmy. Po pięćdziesięciu kilometrach w jednym z motorków zaczęło stukać łożysko. Krótka narada; według GPS w tym rejonie brak jakiegokolwiek zakładu, powrót do Narwiku nie wchodził w grę. Jeszcze kawałek i zatrzymaliśmy się na parkingu. Alokacja bagażu w busie, dopięliśmy kufry do sprawnych motorków, a zwolnioną powierzchnię zajął „chory”. Po posiłku, około czternastej ruszyliśmy dalej: bus i cztery motocykle z pięcioma jeźdźcami. Przejechaliśmy przez most Tjeldsundbrua. Trasa cały czas dopasowywała się do linii brzegowej fiordów: wąskich, długich, głęboko wrzynających się w ląd, często rozgałęzionych. Niezapomniany, jedyny w swoim rodzaju cud natury, miejsce godne prawdziwej czci, gdzie przyroda uderza z całą swą powalającą siłą. Z wiszących malowniczo nad zatokami mostów rozpościerały się fantastyczne widoki. Jadąc motocyklem wśród wysokich skał odczuwaliśmy swą małość w obliczu gór wyniosłych niczym wieże, wśród niewyobrażalnie zielonych dolin, błękitnego morza i grzmiących wodospadów. Norwegowie mają świadomość magnetyzmu ich przyrody, bo na trasie przygotowali sporo płaszczyzn widokowych, nie parkingów, ale utwardzonych miejsc na dwa, trzy samochody. Nasze cztery motorki i bus zajmowały na takim tarasie całą powierzchnię. Żadnych siedlisk, czasem tylko jakieś hytte. Ku naszemu zaskoczeniu pojawiły się stada białych owiec, nie widzieliśmy pasterzy, więc wydawało się, że są dzikie, ale dostrzegliśmy obroże z GPS. Później dowiedzieliśmy się, że zbaczając z trasy mogliśmy zobaczyć maleńkie, malownicze osady rybackie czy pasterskie. Szkoda, że nie mieliśmy takiej wiedzy, ale nic straconego! Zaczęliśmy się rozglądać za postojem, zatęskniliśmy za jakąś rybką. Za fiordem wjechaliśmy w Hattnes tunel i tuż za nim poraził nas widok odległych ośnieżonych fiordów, połyskującej w słońcu wody i w bliższej perspektywie zieleni na zboczach. Natura oszałamia wszystkimi odcieniami zieleni i szarości. Zjechaliśmy na parking z drewnianymi stołami. Zamarzyliśmy o kolacji - norweskiej rybce z rusztu. Prawie 18.oo, dokonaliśmy podziału ról uwzględniając równouprawnienie: panie do garów, panowie na połów! Powrót mężczyzn wywołał gorącą dyskusję domorosłych ichtiologów o systematyce złowionych okazów, zastosowano kryterium morfologiczne, fizjologiczne, a nawet ekologiczne. Panie w tym czasie analizowały dzwonka na rozgrzanym tłuszczu. Wraz z resztką polskich ziemniaczków zakończył się temat polowania na WIELKĄ rybę. Była już prawie dwudziesta pierwsza, należało szukać innego miejsca na obóz. Przejechaliśmy jeszcze 100 km i jakieś 800 m przed wjazdem do podmorskiego tunelu Nappstraumen na fiordzie Fles zatrzymaliśmy się nad zatoką. Kolejne piękne miejsce i świetnie przygotowane: toalety z ciepłą wodą, kontener na odpady i najważniejsze: stromy klif z widokiem na fiordy i zachodzące słońce, zabezpieczony metalową balustradą, a przy niej zadaszone, drewniane altanki oddzielone od parkingu porośniętymi głazami. Romantyczny spokój, aż dech zapierało, bo tafla wody w zatoce jakieś 200 m poniżej, a w niej poruszające się rytmicznie, ginące i pojawiające się dwa punkty. Patrzyliśmy nienawykli do takich widoków; powiedzmy - jakby ktoś wprawną ręką puszczał kamieniem kaczki na wodzie, tylko w duecie. A tutaj takie zjawisko na środku zatoki. Prawie chórem wykrzyknęliśmy: orki! Staliśmy tam oszołomieni, w pełnym rynsztunku motocyklisty, nawet kasków nie zdjęliśmy i nie mogliśmy oderwać wzroku od tych widoków. Dokonaliśmy fachowego pomiaru powierzchni pomiędzy altanką a balustradą i udało nam się wcisnąć namiot wyjściem prosto na stół w altance. Żaden problem: mieliśmy sypialnie z jadalnią w jednym. Dzień polarny trwał, więc zasnąć w takich warunkach byłoby po prostu grzechem. Przez całą noc mieliśmy słońce na horyzoncie, tuż nad ośnieżonymi wierzchołkami fiordu Buksnes po drugiej stronie zatoki. Przeczytaliśmy, że pełny dzień polarny trwa tutaj od 26 maja do 18 lipca. Niesamowite! Odwróceni plecami do zatoki zobaczyliśmy przy drodze, na ściętej pionowo ścianie fiordu, na wysokości kilkunastu metrów – przytwierdzoną, metalową stylizację łodzi wikingów. W takiej głuszy, a tyle niezwykłości estetycznych. Spaliśmy niespokojnie, bo jakimś cudem teleportowały się tutaj… komary, a może meszki. Śniadanie w altance. Złożyliśmy namiot aby nie zasłaniał widoku na zatokę. Wypatrywaliśmy orek, ale gdzieś przepadły; tafla wody spokojna, żadnych ruchów na wodzie. O dziesiątej odjechaliśmy w kierunku Ȃ, przez podmorski tunel Nappstraumen o długości 1,776 m i 63 metry poniżej poziomu zatoki. Przy tej okazji zainteresowały nas opłaty za tunele w Norwegii. Czytając o wyprawach w ten rejon dowiedzieliśmy się, że przejazd przez tunele jest płatny i kosztowny, a my swobodnie przejeżdżaliśmy bez opłat. Spodziewaliśmy się, że wezwanie do zapłaty przyjdzie do domu. Przy okazji przejazdu przez ten właśnie tunel dowiedzieliśmy się, że koszty jego budowy w 1990 r. zostały spłacone opłatami pobieranymi do 2003 roku i teraz przejazd jest free of charge. Słoneczna pogoda i znakomita widoczność wyostrzała kolory. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża wyspy Flakstadøya. Po jakichś 15 kilometrach zatrzymaliśmy się nad zatoką niedaleko Kilan, aby sprawdzić jakość wody w zatoce. Ostatecznie tylko Święty wykazał się kondycją morsa; pozostali dzielnie mu towarzyszyli w marszu po plaży wyłonionej w czasie odpływu. Wracając wśród muszelek do motorków dostrzegliśmy w skarpie pod drogą najzwyklejsze, dwuskrzydłowe drzwi garażowe! Widok zaskakujący. Wokół pustkowie, żywej duszy tylko surowa i przytłaczająca majestatem przyroda, droga biegnąca wzdłuż zbocza, mały taras widokowy, na którym stały nasze pojazdy… a tutaj garaż? Drzwi niezamknięte. Ciekawość zwyciężyła. Wróciliśmy do motorków oszołomieni; gdyby to było w Polsce, sprzęt, który tam odpoczywał musiałby być zabezpieczony granatem i też nie byłoby pewności, że właściciel jeszcze go zobaczy. Piękny to kraj – Norwegia i ludzie szlachetni, którzy mają taką wiarę w drugiego człowieka!
Pojechaliśmy dalej. Na kolejną wyspę dostaliśmy się mostem zwieszonym na przeciwległych skałach nad głęboką zatoką; wjazd regulowany światłami. Znów serpentyny wzdłuż wybrzeża fiordu. Coraz więcej zielonej trawy i kwitnących ziół. Poczuliśmy dziwny zapach, to położone poniżej drogi suszarnie dorszy, znane na świecie jako sztokfisze. Norwegia wciąż jest światowym gigantem w produkcji i eksporcie tego ekskluzywnego przysmaku. Na trasie minęliśmy jeszcze kilka takich drewnianych suszarni. Nad zatoką Kåkersundet przejechaliśmy mostem, kilka zakrętów, jakieś zabudowania, tunel Ramsvik i wjechaliśmy do portu w Ȃ, prosto na przystań promową. Dziki tłum camperów, tirów, samochodów osobowych i kilka motocykli. Promy odpływały do trzech portów. Nas interesowało kontynentalne Bodo. Dwie godziny i znów na promie. Tym razem przed nami cztery godziny rejsu. Stojąc na górnym pokładzie mogliśmy jeszcze raz podziwiać niknącą panoramę lądu i wody, gór i wysepek. Dla nas, pokonujących na motocyklach drogi magicznego królestwa fiordów podróżowanie miało więcej wspólnego z doświadczaniem piękna natury niż jego oglądaniem z perspektywy turysty. To dopiero doznania. My się nie żegnamy; do zobaczenia Lofoty!