Ten rajd Right Riders to realizacja marzenia o dotarciu do końca świata, odpowiedzi na pytanie: co jest tam gdzie wszystko się kończy? No dobrze, ziemia jest okrągła, więc pytanie: jak wygląda najdalszy punkt Europy? Motocykl świetnie nadawał się na taką podróż, celem był Nordkapp - skalisty cypel nad morzem Arktycznym. Na hasło: jedziemy! - zgłosiło się kilkunastu chętnych. W miarę konkretyzacji trasy i wydatków liczba motocyklistów malała. Nasze przygotowania nie były długie, obawialiśmy się, że zbyt racjonalne podejście do wyprawy zabije naszą radość na realizację marzenia. Jeszcze w marcu 2015 r. zastanawialiśmy się czy nie przejechać całej pętli przez Federację Rosyjską: St. Petersburg i Murmańsk. Z całą pewnością byłaby to trasa ciekawsza, ale po zamieszaniu z Nocnymi Wilkami i konsultacjach z motocyklistami, którzy właśnie wybrali taką opcję, uznaliśmy plan za zbyt ryzykowny. Zatrzymanie na granicy rosyjskiej któregokolwiek z motocykli, bądź zakwestionowanie ładunku w busie uniemożliwiłoby
dalszą podróż całej grupie. Przygotowania były krótkie: dokonaliśmy dokładnego przeglądu motocykli, sprawdzenia płynów i ogumienia, spisu prowiantu i sprzętu logistycznego. Na wszelki wypadek zabraliśmy kilka nowych opon na ewentualną wymianę. Trasa po Skandynawii zakładała najefektywniejszy przebieg, bez oglądania się na lokalną bazę noclegową. Początkowo miał z nami jechać camper, ale szybko z tego pomysłu zrezygnowaliśmy - za wysokie koszty i nie do wykorzystania w przypadku awarii motocykla. Ostatecznie do wyjazdu zakwalifikowało się pięciu motocyklistów i Volkswagen Transporter z niezastąpionym Jurkiem za kierownicą. Odciążone z bagaży dwie Yamahy: FJR 1300 i Fazer FZ6S2, Kawasaki GTR 1400, Suzuki Boulevard 800 oraz krystalicznie białe BMW wyruszyły z Warszawy w niedzielę 29 czerwca 2015 r. odprowadzane do rogatek stolicy przez prawie wszystkich klubowiczów i Przyjaciół. Za motocyklami dzielnie się trzymał, załadowany bagażami, oznakowany logiem Right Riders – bus. Byliśmy w znakomitych nastrojach, no może nieco za bardzo prażyło słońce.
Przed nami Wielka Przygoda.
Gdzieś pod Suwałkami, nomen omen w Nowince, zjedliśmy obiad. Ostatnie w Polsce tankowanie i przekroczyliśmy pierwszą granicę. Zmian krajobrazowych prawie nie dostrzegliśmy, może znaki drogowe trochę mniej wyraźne i jakieś zaniedbane. Po 600 km od domu pierwszy nocleg na Litwie, w okręgu kowieńskim, w maleńkim Truskowiu (lit. Truskava), ledwie kilkadziesiąt budynków i tuż przy trasie, murowany, kościół z okazałą dzwonnicą. Z iście staropolską gościnnością przyjął nas sympatyczny Litwin. Byliśmy samowystarczalni, a na deser Gospodarz poczęstował nas owocami tej ziemi -świeżutkimi ogórkami i pysznymi truskawkami. Klubowy, namiot szczelnie pokrył zadbaną trawkę. W tak upalny wieczór, po pierwszym dniu wyprawy nawet pięciogwiazdkowy hotel nie byłby dla nas atrakcyjniejszy. Rano wprowadziliśmy do realizacji kolejny punkt programu- dojazd do promu w Tallinie. Po 200 km zatrzymaliśmy się przy ul. Tȇrbatas w Rydze. Upał doskwierał, więc spontanicznie zaakceptowaliśmy korektę planu: mały spacer po centrum. Z ulgą zostawiliśmy w busie kurtki. Nikt z nas nie był dotychczas w Rydze - hanzeatyckim mieście z pięknymi, secesyjnymi kamieniczkami - największym w Europie skupiskiem tej architektury. Porównania z Warszawą ograniczyły się do stwierdzenia, że też ma Starówkę wpisaną na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Na Placu Katedralnym podziwialiśmy monumentalną bryłę Katedry ewangelickiej, kamienicę mieszczącą galerię Riga Bourse i kolejną z siedzibą łotewskiego radia. Nagrzane, kamienne trotuary nie dawały wytchnienia, z tęsknotą spoglądaliśmy na strzelistą wieżę luterańskiego kościoła św. Piotra, z której można by podziwiać panoramę miasta. Widoczność była znakomita, ale Prezydent ponaglał – celem dnia był Tallin, aby w rozsądnym czasie wykupić bilety na prom. Jeszcze spojrzenie na Dźwinę z Kamiennego Mostu z urokliwymi, kamiennymi lampami, Dom Bractwa Czarnogłowych (Dwór Artusa), w którym w 1921 roku został podpisany traktat ryski pomiędzy Polską, Rosją i Ukrainą, kilka pamiątkowych fotek, łyk napoju dla ochłody i „na koń”. Temperatura dociągała 30 stopni C. Po dwudziestej dotarliśmy do portu w Tallinie. Za późno. Kasy zamknięto o 20.oo. Temperatura nie spadała, byliśmy zbyt zmęczeni aby zwiedzać miasto. Zdecydowaliśmy się na City Camping tuż przy porcie. Warunki siermiężne, w strefie jakichś magazynów, ale nie miało to znaczenia skoro mieliśmy wstać o piątej, liczyło się, że do portu było zaledwie kilkaset metrów. Nasz namiot z obszernym przedsionkiem zapewniał relaksujące schronienie. Ze zdziwieniem obserwowaliśmy niebo - prawie północ, a mieliśmy wrażenie późnego popołudnia. Nasz pierwszy kontakt z dniem polarnym. Ranna mobilizacja w trybie wojskowego alarmu nikomu nie przeszkadzała. Mieliśmy krótkoterminowy plan: kupić bilety i wjechać na prom. Bez problemów dotarliśmy do bramek terminala A, o tej porze płynął VikingLine. Zero problemów; motorki pierwsze, bus nieco w tyle. Kasjerka niewiele się odzywała, ale sprawnie wystawiła bilety. Lekko zaskoczeni zapłaciliśmy znacznie mniej niż żądano od nas w Polsce. Chwilowy postój pod klapą najazdową i po siódmej zaparkowaliśmy w ładowniach. Miejsca dla motocykli niewiele, rozlokowane w kilku punktach, w jednym nadmiar pasów, w innym ich całkowity brak. Jakoś udało nam się zabezpieczyć motorki, jeszcze kaski do busa i wyszliśmy na górę. Pasażerowie z dwóch pokładów szczelnie wypełnili gastronomiczną część promu. Po ósmej ryk syren, chrzęsty, zamieszanie i z lekkim kołysaniem wypłynęliśmy w morze. Staliśmy na pokładzie z uczuciem przygody w toku. Nikt nawet nie wspomniał o utraconym spacerze po Tallinie. W końcu to tylko około 1000 km z Warszawy, a naszym celem „wierzchołek” Europy! Dwie godziny i komunikat na pokładzie; wpłynęliśmy do Helsinek. Znów mobilizacja i bezproblemowo wyjechaliśmy z portu. Finlandia przywitała nas słoneczkiem. GPS działał bez zarzutu, docieraliśmy do wyznaczonych celów z dokładnością ziarnka piasku.
Świadomie nie zatrzymaliśmy się w Helsinkach. Od wczorajszego wieczoru w Tallinie utrzymywaliśmy kontakt online z naszym Meteo, który na bieżąco przekazywał prognozy pogody. (Nota bene ksywa naszego Tomka właśnie wówczas się wyklarowała, wykazał niezwykłą sprawność i wiedzę meteorologiczną.) Meteo przestrzegał: nadciąga niż skandynawski! Wyjechaliśmy trasą E 75 w kierunku Lahti. Dziwne uczucie kiedy sobie uświadomiliśmy, że Finlandia nie należy geograficznie do Skandynawii tylko do „Norden” (krajów północnych) i jedynie „przylega” do półwyspu Skandynawskiego. Teren pagórkowaty z ogromną ilością drobnych skał granitowych i łupków, wystających z porośniętej roślinności. Mijany pejzaż robił wrażenie z dwóch powodów: o tej porze kwitły przy autostradzie olbrzymie połacie różowego łubinu, a drugie: wielkie przestrzenie lasu były wyraźnie niższe, przy zachowanej proporcji pnia do korony. Jechaliśmy sprawnie, Prezydent zapowiedział postój przy skoczniach Pucharu Świata w Lahti. Oprócz wiedzy o osiągnięciach skoczków na tym obiekcie wiedzieliśmy, że jego konstrukcja budzi kontrowersje estetyczne. Według znaków mieliśmy kilka kilometrów do Lahti, mijaliśmy olbrzymie bilbordy informacyjne. Zaczęło padać, jechaliśmy skupieni. Nagle Prezydent włączył kierunkowskaz i zatrzymaliśmy się na poboczu. Wśród szumu deszczu i przejeżdżających samochodów pokazał nam oddalony od autostrady obiekt. Co chwila mijał nas jakiś tir w oparach podrywanej z jezdni wody, kiwnęliśmy głowami: tak, tak, tam coś jest! Prowadzący włączył się do ruchu, a my posłusznie za nim. Jurek w busie nawet nie zorientował się: awaria, czy konieczny komunikat? Nieważne, przecież ruszyliśmy dalej. Później dowiedzieliśmy się, że właśnie „zwiedziliśmy skocznię”.
Trasa przebiegała w terenie zróżnicowanym, pagórkowatym, gęsto porośniętym, z licznymi ciekami i zbiornikami wodnymi. Mieliśmy chęć zatrzymania się na kąpiel, ale zjazdy do wody były nierówne, błotniste i nieprzewidywalne. Bus poradziłby sobie, ale żaden z naszych motocykli nie był w klasie enduro. Wprawdzie od Helsinek przejechaliśmy nieco ponad 300 km, ale potrzebowaliśmy regeneracji nastroju. Mokre przeciwdeszczówki wymagały osuszenia. Za Jyväskylä zdecydowaliśmy o rozbiciu obozowiska. W pobliżu były dwa campingi, ale dojazd do nich utrudniała rozmiękła droga. Trochę zrezygnowani zjechaliśmy na stację paliw. Wprawne oko naszego prowadzącego wypatrzyło tuż obok puste hale magazynowe z częściowo zdemontowanymi bocznymi ścianami. Nieoczekiwany luksus. Wszystko pod dachem: motocykle, namiot i wejście do busa. Spadający z nieba deszcz stał się nagle romantycznym elementem podróży. Obszerna jadalnia, wśród wysuszonych liści przygnanych tu przez wiatr, uzupełniała klimat naszej obiadokolacji. Menu typowo polskie, gotowane. W obawie przed kontrolą fitosanitarną i zakazami wwozu do Norwegii zjadaliśmy polskie ziemniaczki. Deszcz siąpił przez całą noc, ale rano przywitało nas słoneczkiem. Ruszyliśmy na północ. Do Oulu jakieś 300 km. Znów te ukwiecone pobocza, jechaliśmy łubinową autostradą. Zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu, zamierzaliśmy odpocząć i coś przekąsić. Ku radości wszystkich Dex, bez zbędnej zwłoki, przystąpił do kojarzenia smaków naszego prowiantu, a słuszna porcja papryki cayenne ekspresowo podniosła zapotrzebowanie na kąpiel. Wydeptaną ścieżką, przez sosnowy zagajnik zbiegaliśmy na piaszczystą plażę Zatoki Botnickiej. Kąpiel w morskiej wodzie wszystkim poprawiła humory i jeszcze ten aromat igliwia i żywicy. Skandynawska bajka trwała. Po dwóch godzinach ruszyliśmy, by wkrótce zatrzymać się na kawę w zajeździe w Vaskikello. Na decyzję miała wpływ widoczna już z trasy, imponująca ekspozycja dzwonów. Przeczytaliśmy, że prywatny właściciel zbioru gromadził je od 1973 roku. W lokalnym sklepiku różnorodność miniaturowych dzwonków, a ekspozycja na zewnątrz liczyła ponad 100 dostojnych dzwonów. Wbrew zakazowi, na krótko, rozkołysaliśmy jeden z nich; prawdziwa bomba akustyczna. Podobało nam się tutaj, ale do celu jeszcze daleko. Wkrótce pojawiło się zupełnie nieoczekiwane zagrożenie – KOMARY! Prześladowały nas przez kilka następnych dni; próby ochrony niewiele pomagały, skumulowane bzyczenie mogliśmy jedynie ignorować. Minęliśmy Oulu z jakąś wieżą, okazało się, że należała do katedry Ewangelicko-Luterańskiego Kościoła Finlandii. Przez całą trasę mieliśmy suchą nawierzchnię, więc ponownie zamarzyliśmy o obozowisku nad wodą. Mijane po drodze połyskliwe powierzchnie wody to wyłaniały się to ginęły za drzewami lub skałami. Zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu nad wodą. Wokół cisza, żadnego człowieka. Miejsce znakomicie przygotowane na obozowisko: wiata z bali ze stołami i kamiennym wgłębieniem na ognisko, trzy domki fińskie z ławami, ziemny nasyp w głąb wody i przerzucone przez bagna drewniane kładki, przy których wisiały tablice informacyjne o występującej tu chronionej roślinności i zwierzętach. Taka ścieżka dydaktyczna. Prezydent od razu rzucił się do połowu ryb, ale kiedy stanął nad taflą wody ocenił, że zdejmowanie kasku jest ryzykowne, bo frontalny atak komarów groził porwaniem w przestrzeń. Ryby dawały się złapać chyba tylko dlatego, że podpływały ciekawe wikinga w kasku kosmonauty. Kiedy otworzyliśmy busa, z nadzieją, że przygotujemy obiadokolację, zaatakowały komary. Rozpalone ognisko tylko na chwilę dało złudzenie oswobodzenia. Dalszej walki nie ma co opisywać - to była batalia o przetrwanie. Prezydent zrezygnował z połowu, rybki (wcale nie złote i bez spełnienia życzenia) wróciły do jeziora, próba noclegu w wygodnych domkach fińskich skończyła się nocnym exodusem wraz z namiotem na koniec kamiennego molo. Rano zrezygnowaliśmy nawet ze śniadania byleby jak najszybciej zwiać przed komarami. Część z nich przetrwała w busie, co zagrażało bezpieczeństwu broniącego się Jurka. Dojechaliśmy do Rovaniemi stolicy prowincji Laponia i zbudowanej w 1985r.dla turystów wioski Świętego Mikołaja. Jeszcze na trasie, olbrzymie bilbordy, trochę nachalne wśród ubożejącej roślinności reklamowały to miejsce. Może lipiec nie jest najlepszą porą do poczucia świątecznego klimatu, może my już wyrośliśmy z tej legendy, dosyć, że trochę nas rozczarował kontakt z komercyjnym charakterem tego miejsca. Jeśli wierzyć, zamówione tutaj prezenty Mikołaj rozwozi po świecie według kolejności zamówienia. Nasz klubowy Święty (Robert) skorzystał z okazji i złożył listę wymarzonych prezentów, więc poczekamy na realizację. My odwiedziliśmy okazały sklep, w którym tuż przy wejściu poraziła nas góra skór zdartych z reniferów, oferowanych turystom za bajońskie sumy, a na półkach mnóstwo kiczowatych pamiątek. Jedynym usprawiedliwieniem była wiedza, że prawdziwym miejscem zamieszkania św. Mikołaja jest inne miejsce – wzgórze Korvatunturi w Parku Narodowym Urho Kekkonena ok. 200 km na północny wschód od Rovaniemi, które po wojnie sowiecko-fińskiej w 1939-40 Finowie musieli oddać Rosji. Widać, że meandry konfliktów międzypaństwowych wymusiły korektę nawet tak wzruszającej legendy. Trochę smutni, poganiani przez komary odjechaliśmy w kierunku Ivalo.
Odczuliśmy przekroczenie koła polarnego, temperatura spadła, ale energii jakby przybyło, to efekt dnia polarnego. Wyraźnie ubożała roślinność, drogi kręte, często mijaliśmy rowerzystów, sporo camperów, od czasu do czasu jednostajnie mknęły olbrzymie tiry. Jeszcze po fińskiej stronie w maleńkiej Karigasniemi po raz ostatni zatankowaliśmy za euro. Kierując się do Karasjok przekroczyliśmy fińsko – norweską granicę. Coraz częściej spotykaliśmy stadka reniferów, a nawet łosie. Od dwóch dni mieliśmy problem z poczuciem czasu, a to za sprawą dnia polarnego. Biwakowanie w pełnym słońcu wydawało się nadużyciem wobec zaplanowanej do pokonania trasy. Jedynie zegar biologiczny nie zawiódł, więc jeszcze 100 kilometrów i rozbiliśmy obozowisko na otwartej przestrzeni, tuż obok dwóch sennych camperów. Fascynujące było swobodne korzystanie ze skandynawskiego prawa do natury (Allemannsretten), zakładającego, że człowiek jako cząstka przyrody, ma do niej nieograniczony dostęp. Ognisko z wyschniętej kosodrzewiny uprzyjemniało wieczorny odpoczynek. W zasypianiu nie przeszkadzał nawet łoskot spadających nieopodal wodospadów. Niesamowite wrażenie - układać się do snu po północy, ale przy dziennym świetle.
Obudziliśmy się w piątek, w szóstym dniu naszej wyprawy – 3 lipca 2015 roku – według planu: aby zdobyć wyspę Magerøya, a właściwie jej wierzchołek - przylądek Nordkapp. Śniadanie z polskich zapasów smakowało znakomicie, tylko Dex znów użył podwójnej porcji papryki cayenne. Uff, smocza ochota na wodę, ale ta w zatoce miała jakieś 2 stopnie C. GPS wskazywał, że do cypla Nordkapp jeszcze 160 km. Droga E 69 wiła się wśród wzgórz pokrytych na wierzchołkach śniegiem i te przyciągające wzrok spienione strużki wodospadów. W oddali coraz liczniejsze stada reniferów, jakieś nieregularne rozlewiska wody, pozostałości odpływu w zatoce. A na poboczu rumowiska kamieni, z których turyści poukładali charakterystyczne piramidki, tak na szczęście, aby tu jeszcze powrócić. Krajobraz w nieco podłużnej perspektywie, trochę spłaszczony, z białymi plamami śniegu i poruszającymi się czarnym punktami (reniferów). Jadąc wzdłuż fiordu, mijaliśmy zadziwiająco dużo rowerzystów z mozołem pokonujących wzniesienia. My mogliśmy rozwijać dozwoloną szybkość do 80km/h, ale nie było to pożądane, bo krajobraz wręcz zatykał dech w piersi. Nie trzeba było poetyckich predyspozycji, by podziwiać to co natura stworzyła, a człowiek jeszcze nie popsuł. Uboga roślinność zmuszała do zastanawiania się jak w ostre zimy można tutaj przeżyć. Warunki pogodowe mieliśmy znakomite: bezdeszczowo, a wysoki pułap chmur umożliwiał dobrą widoczność, to prawdopodobnie rzadkość o tej porze roku. Miejscami, od zatoki wiał silniejszy wiatr, to efekt braku zalesienia. Za każdym zakrętem wypatrywaliśmy znanego z fotografii płaskowyżu z globusem. Już wiedzieliśmy, że bardziej wysuniętym na północ niż Nordkapp, jest trudniej dostępny i mniej atrakcyjny topograficznie - przylądek Knivskjellodden. To nam jednak nie przeszkadzało, w końcu dla turysty „wierzchołek Europy” jest punktem umownym. Niespodziewanie wjechaliśmy w tunel, tabliczka informuje 1290 m, potem następny, znacznie krótszy. Wokół żadnych siedlisk, najwidoczniej Norwegom zależało na naszym komforcie dotarcia do Nordkapp. Jedziemy drogą wijącą się wzdłuż płaskowyżu, nawierzchnia znakomita z białymi pasami rozdzielającymi kierunki. Było to niezwykłe, bo polscy drogowcy przekonują, że zimowe mrozy niszczą asfaltową nawierzchnie, a tutaj, nikt nie miał wątpliwości, że podbiegunowe temperatury są znacznie niższe, a równa nawierzchnia nie miała żadnych ubytków czy pęknięć. Kolejny tunel, już na wyspę. Podmorski Nordkapptunnelen o długości 6870m wyraźnie schodził w dół, do 212 m pod poziom morza - niesamowite wrażenie: zjeżdżania i wspinania. W końcu światełko w tunelu, trochę prostej, zakręt i dostrzegamy rozległy parking na wzgórzu, a na nim mnóstwo camperów i z tej perspektywy, trochę mały szkielet ziemskiego globusa. Wzgórze ogrodzone! Waw, w tak surowej głuszy, kojarzonej przez nas jako potęga żywiołów, fiordów, gór, no, może jeszcze reniferów… zupełnie prozaiczne ogrodzenie z drutu. O godz. 13 00 zatrzymaliśmy się przed bramką; zainkasowali od nas po 255 koron norweskich i mogliśmy stanąć w dowolnym miejscu kamienistego parkingu. Bilet upoważniał do pozostania na cyplu przez 48 godzin, czyli sporo czasu przed nami. Przejrzystość powietrza znakomita, to prawdopodobnie rzadkość dostępna zaledwie kilka dni w roku. Wpadliśmy w euforię usprawiedliwioną widokiem bezkresnej przestrzeni oceanu, nad którą wisiało niezachodzące słońce. Niepowtarzalność emocji. Szkoda, że biwakowanie zabronione, chociaż poniżej, w kotlinie, wśród plam zalegającego śniegu dostrzegliśmy przemieszczające się stada reniferów, a w miejscach prawie niedostępnych - kilka namiotów, pewnie koneserów piękna. No cóż, motorki tam nie dojadą. Wzięliśmy klubowy baner i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Powierzchnia cypla niewielka, więc określenie „zwiedzanie” mocno na wyrost. Wokół żadnego krzewu, drzewa, roślinności. Stojąc przy metalowej balustradzie spoglądaliśmy w szczeliny stromego klifu, spadającego do tafli morza Barentsa, rozpościerającej się prawie 300 metrów poniżej. Idąc wzdłuż balustrady zatrzymaliśmy się przed cokołem z różnorodnych kamieni granitowych i swobodnie ustawionymi okręgami kamiennymi. Poszliśmy pod słynny globus z 1978 r.. Wśród entuzjastycznych oklasków Ridersi wspięli się na konstrukcję, a potem obowiązkowo fotka!. Widok motocyklistów w globusie Nordkapp, na tle błękitu – bezcenne wspomnienie. Dowiedzieliśmy się, że nazwę Przylądkowi Północnemu nadał w roku 1553 angielski odkrywca Richard Chancellor, a pierwszym turystą, który przybył tu w roku 1664 „z ciekawości krańca świata” był włoski ksiądz Francesco Negri. Historia tego miejsca została utrwalona w rozległym budynku o oryginalnej architekturze, mieszczącym bar i restaurację, salę kinową i część ekspozycyjną. Tutaj zjedliśmy najdroższą kanapkę w życiu: zwykłych rozmiarów bułkę ze śladową ilością łososia za jedyne 78 PLN wg kursu bankowego. Na cześć pobytu „na krańcu świata” w części restauracyjnej z widokiem na ocean mogliśmy wznieść toast szampanem. Była też możliwość wysłania kartki z widokiem Nordkapp z lotu ptaka, ze stemplem lokalnej poczty. Chyba największym zaskoczeniem była salka z buddyjskim wystrojem upamiętniająca wizytę w tym miejscu w roku 1907 króla Syjamu (obecnie Tajlandii). Oczywiście obejrzeliśmy stały punkt programu dla turystów - film pokazujący przylądek w scenerii czterech pór roku z sugestywnym podkładem muzycznym. Kiedy na ekranie przetaczała się śnieżna zamieć przy akompaniamencie wycia wiatru można było wyobrazić sobie warunki bytowania Saamów (Lapończyków) - rdzennego ludu tych ziem. W podziemnym korytarzu wyciętym w litej skale podziwialiśmy unikatową przyrodę z ekspozycją flory i fauny koła podbiegunowego oraz ciekawostki z życia koczowniczych pasterzy, żyjących z przepędzania reniferów, polowania i rybołówstwa. To tutaj po raz pierwszy usłyszeliśmy joik - rytmiczną formę śpiewu a capella, nie mającą wyraźnego początku i końca, zwrotek czy refrenów, a jedynie intonowaną melodię naśladującą odgłosy żywiołów. Wyjeżdżając z cypla nie dziwiliśmy się już, że to miejsce ma tak magiczną moc przyciągania urodą i dramaturgią, bo Nordkapp – Mekka podróżników pobudza wyobraźnię, wybijając na piedestał dawną kulturę nordycką. Mimo nieukrywanej dumy z dotarcia do tego miejsca powtarzaliśmy sobie za Francesco Negri: „Tutaj świat się kończy, tak jak i moja ciekawość i teraz, da Bóg powrócę do domu..." Pozwoliliśmy trwać legendzie Nordkapp.